Przejdź do głównej zawartości

Tkwienie czy trwanie.

   No i utknęliśmy. Niby nikt nas nie trzyma, prócz zdrowego rozsądku nic nie każe pozostawać nam tu gdzie jesteśmy.
Trafiłem do Bernd'ta i Martiny po raz pierwszy zaraz po kilku miesiącach pracy na nocne zmiany w jednym z Lizbońskich hosteli. Dobrze wspominam stolice Portugalii. Wczoraj idąc z ciężkim plecakiem pełnym jedzenia tą samą trasą która przyszedłem tu trzy lata temu intensywnie wspominałem ten epizod. Recepcja w  przepełnionym turystami hostelu, odsypianie zarwanych nocek wśród gwaru wąskich uliczek tego portowego miasta. Tłumy ludzi, puste kamienice dosłownie krok za rogiem przepełnionych turystycznych szlaków. Szeroka rzeka a na niej mosty, muzea i wszechobecna historia pierwszych podróży człowieka w nieznane zakątki globu. Włóczyłem się wieczorami po dzielnicach imigranckich. Kupowałem paczkę ciastek i kawę w lokalnym markecie żeby siedząc na murku przy fontannie obserwować zacięte mecze krykieta rozgrywane pomiędzy hindusami, i bliżej nie określoną bandą z  byłych portugalskich kolonii. Wtorkowe koncerty  Fado wyrywały mnie ze sportowej ambiwalencji  przenosząc w świat marynarskiej muzyki, a właściwie muzyki tych którzy z utęsknieniem na marynarzy czekali. Spacery nad rzeką przecinającą to miasto na pół... Sporo ludzi i miejsc poznanych, ludzi i miejsc na ten moment zapomnianych. Mam co wspominać z tamtej chwili mojego życia.
Wchodzę teraz tu, po kilku kilometrowym spacerze pomiędzy wielkie starożytne kamienie.  Ułożone w amfiteatr tarasy tworzą szeroki na kilkadziesiąt metrów półokrąg. Każdy z równych stopni znajduje się kilka metrów niżej od poprzedniego. Wokół trochę dachów, drzewa oliwkowe, winogrona, kwiaty i otwarty widok na zachodni horyzont. Widok przecięty wszerz kanionem rzeki Mondengo. W powietrzu dryfują na zmianę kruki zaczepiające jastrzębie. A czasem jastrzębie ganiające kruki. Role dość często się odwracają. To przestrzeń moich dobrych znajomych. Pary Niemców którzy osiedlili się tu około 30 lat temu przeobrażając zrujnowaną portugalską farmę w swój dom.
    W opisie tych ludzi nie sposób pominąć  kilku kluczowych dla jego rzetelności kwestii. Nauczyciele Ashtanga jogi, czarne pasy i nauczycielskie poziomy w Wing-Tsun, Teakwondo i kilku innych sztukach walki. Masażyści Shiatsu.                                                                                                                            
 Ludzie w szerokim kontekście zajmujący się świadomym ruchem i ruch ten na co dzień obserwujący. Oboje już koło 60tki, w kondycji której pozazdrości większość trzydziestolatków.
To nasi gospodarze na tą chwilę, jak długą - to się jeszcze okaże.
Tak długi spacer jak ten dzisiejszy ostatni raz robiłem jakieś sześć tygodni temu. Tak jak pisałem na początku - utknęliśmy. Światem zawładnęła panika zakrojona na najszerszą
z możliwych skalę. Współczesna medycyna która
 u swojego fundamentu stwierdza że ma lekarstwo na wszystko co spotka, musiała zmierzyć się z matką naturą, i siłą ewolucji. Wirusy. Naturalne mechanizmy redukujące to co w naturze wymaga regulacji - tak je przynajmniej rozumiem ja, człowiek wyedukowany empirycznie. Zastanawiałem się nad tym jaki cel może mieć przykładowy wirus w swoim działaniu. Odpowiedz jest prosta. Jego celem jest bezwzględna ekspansja. Zasiedlenie jak największej przestrzeni. Logicznym według naturalnych praw jest to że życie wybiera najprostsze rozwiązania, zawsze najkrótsze drogi. Lenistwo jest całkowicie zdrowym objawem. 
 Wirus, jako "istota" żyjąca, żerująca na innych organizmach żywych również wybierze najkrótszą drogę rozprzestrzenienia się. Wyspecjalizuje się w atakowaniu, i zasiedlaniu organizmów wystarczająco licznie występujących w jego okolicy. Czyż nie godny podziwu mechanizm redukujący tych którzy zbytnio wystają poza szereg przyrody? Piękny sposób na przypomnienie że słowo "naczelny" rymuje się z "bezczelny".




  Pomijając tło biologiczno filozoficzne to przypominam że utknęliśmy. Europejskie granice zamknięte, tak wewnętrzne jak i zewnętrzne, a samo poruszanie się po ulicach jest obecnie dość kontrowersyjne.
Piszę wciąż w liczbie mnogiej dlatego że jest Nas na tym statku dwoje.  Moja partnerka wybrała sobie bardzo specyficzny moment na pierwszą podróż z plecakiem po starym kontynencie. Zdążyliśmy zrobić dwa kroki od lotniska ...
 I utkneliśmy.
Budzimy się całkiem późno, choć przydałoby się wcześniej. Owsianka na śniadanie, trochę newsów ze świata zarazy, czasem jakaś kłótnia ale jak na razie częściej żarty. Koło jedenastej zamieniamy pidżamy na ciuchy robocze żeby ruszyć z kopyta chwilę później. Idziemy albo to
w las, ciąć mimozowe drzewa na opał, albo kopać ziemię w ogródku pod nowe ziarenka. Przyjechaliśmy tu w założeniu na dwa tygodnie. Chciałem odwiedzić naszych gospodarzy, podciągnąć kilka Asan w swojej praktyce. Podzielić się miejscem, odwiedzić stare śmieci. Martina jest jedynym nauczycielem Asthangi jakiemu ufam. Jej uważność, wyczulenie oraz uczciwa czystość przekazywania wiedzy to unikat jakiego do tej pory nie spotkałem nigdzie indziej. Traktuje ona Jogę jako całość. Jako system filozoficzny zawierający ogromną wiedzę na temat ludzkiej natury. Nie tylko kilka pozycji do codziennego powtarzania. Jako skomplikowane uniwersum. Jest to osoba która uczy, nawet jak nie uczy. Tak  rozumiem bycie nauczycielem, szczególnie w kontekstach systemów rozwoju duchowego.
Praca którą wykonujemy to głównie fizyczna orka, nie przekraczająca jednak naszych możliwości kondycyjnych. Wręcz przeciwnie - pogłębiająca je. Kilka godzin dziennie, w zamian za jedzenie oraz miejsce do życia. Uczciwy barter. Taką notatkę na ten temat stworzyłem chcąc w przypływie weny opisać z grubsza naszą obecną sytuacje:

Pandemia w karawanie.
Praca za avokado, herbatniki z nutellą, orzechy, oliwę tłoczoną z miejscowych oliwek i jointy. W miedzy czasie robienie dzwonków z bambusa. Cięcie, kopanie, wyrywanie i sadzenie. Podpalanie stosów. Wciąganie oraz noszenie. Wyrównywanie.
Karawan Carringtonów stoi w miejscu. Klamki trzymają szuflady i półki. Stół jezdzi na zakrętach. Cukier się skończył. Jest stan pandemii na glob cały.

W połowie pracy jemy wszyscy razem posiłek. Gapiąc się w dal, słuchając niemieckiego, sporo żartując. Praktycznie na tym się kończą kontakty naszej dwójki z pozostałą trójką. Zaraz potem powrót do cięcia, kopania....
Wieczory mijają na beztrosce. Na głębokich przemyśleniach. Od następnego poranka wracamy do punktu pierwszego. I tak w kółeczko, już szósty tydzień. Nie wiadomo ile ta idylla jest w stanie trwać, bo przecież ... utknęliśmy.
"Sweet Prison". Takiego określenia używa mój przyjaciel żyjący kilka lat w warszawie bez żadnej możliwości ruchu poza granice kraju. Przecież ma wszystko. Prace, fajne mieszkanie, jakiś standard życia. Czemu tak utknął? Ze względów politycznych, czyli poniekąd od niego, jako jednostki niezależnych. Muszę się zgodzić, że tutaj też na tą chwile to nasze słodkie więzienie ma podobny smak. Przecież jesteśmy we dwójkę, mamy wszystko to czego nam w codzienności trzeba, rośniemy w siłę. Fizycznie i psychicznie.
Jednak skomle pod płotem nasza wrodzona potrzeba wolności. Niezależności w działaniu,
i podejmowaniu decyzji drze się chwilami jak niemowlak. Błaga o uwagę. Bycie europejczykiem, wychowanym w przeświadczeniu życia w świecie wolnym, niesie ze sobą totalne nieprzystosowanie do warunków przymusowej izolacji. Do ograniczenia, nawet pozornego, swobody osobistej. To nasza lekcja pokory, ale też sygnał od wszechrzeczy na temat poziomu rozpieszczenia naszych umysłów.
Zagłębiamy się więc w obecności, starając się przebywać tu gdzie jesteśmy z maksymalnym zaangażowaniem.
Z roku na rok staje się to trudniejsze. Współczesna codzienność odsuwa nas w świat wirtualny. Wymusza nieobecność pod karą samotności, galopującego za samotnością zdziwaczenia. Bastiony uważnego przebywania jakby padają jeden za drugim. Zatapiamy się jako ludzkość na moich oczach w totalne odrętwienie. Czasem pytam się siebie jak bardzo radykalnie będę musiał się zachowywać za lat kilka żeby pozostać człowiekiem. A z drugiej strony sam sobie odpowiadam, raczej uspokając mózg niż reasumując, że technologia jest narzędziem ewolucji.
Dziś pada deszcz. Siedzimy w karawanie  i piszemy. Za oknem wszystko w pełnym rozkwicie, pies szczeka a mucha bzyczy. Natura toczy swój cykl pewnie i nieustannie.  Myślę dziś
o ludzkim umyśle zagubionym w pozorach szukającym dla siebie bezpiecznej przystani. Iluzorycznej kontroli nad otaczającą sytuacją. Zmiana karty w przeglądarce. Ot, kontrola na miarę naszych czasów. Pozorna eksploracja pozornych informacji zapycha nam mózgi papką zmiksowanych idei przetkanych nierealnymi konceptami. Już nawet ich nie próbujemy zrozumieć, szkoda na to czasu.  Trwanie w pozorze dotykania życia spokojnie wystarcza nam, ludziom współczesnym do wegetacji. Oby zatkać wszystkie dziury na zmysły czymkolwiek wystarczająco błahym i otępiającym. Zawalić bodźcem wszelkie wejścia, zabarykadować się od siebie. Uciec od uświadomienia  że to wszystko zależy od nas, że to my jesteśmy odpowiedzialni za to kim jesteśmy, i jak żyjemy. Misja specjalna człowieka dzisiejszego, ale też całkiem powszechna praktyka Antropocenu.
 Utknęliśmy, ale dużo wcześniej niż nakazały nam to globalne okoliczności. My ludzie zaklinowaliśmy się w wygenerowanych przez nas samych przeświadczeniach. Przeświadczeniach że wiemy bo mamy dostęp do wiedzy. Poczuciu że jesteśmy ponad doświadczenie. Czas na głęboką  weryfikacje, na zrozumienie że bezruch to w istocie żadna zmiana. Tak sądzę. Życie trwa tu wokół czy my chcemy w nim być czy nie. Trwa i trwać będzie, z nami czy bez nas mija bez ustanku i zamknie się samo w jednej sekundzie. Brzmi to patetycznie ale od nas zależy na ile przebywamy tu gdzie nam przyszło żyć. Czy udajemy że nasze życie rzeczywiście jest efektem osobistych wyborów?  Może jest jedynie zlepkiem socjologicznych przypadków podklejonych dla spójności strachem. Pytać można do woli.
Prosta i surowa codzienność przybliża do esencji tego co mogę nazwać obecnością. A w obecności jak dotąd znalazłem najgłębsze i najszczersze uczucia jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Tam podążam z pełną determinacją.To kierunek mojego osobistego spełnienia. Dlatego też wracam wciąż odwiedzać tych "obecnych". Wracam w miejsca które są przepełnione uważnym życiem. Doświadczać przebywania, to dla mnie jak wchodzić w nurt chłodnej rzeki podczas największych upałów. 
Uzdrawia mnie to.

A Bernd? To człowiek który nauczył mnie chodzić. Nie że tak od początku, ale tak na nowo. Stawiać normalnie stopy, nie wyginać kolan. Nosić też wiem jak, od niego. Wiem też że mogę się przy nim śmiać głośno, wiem że nawet mając metr dziewięćdziesiąt i kilka czarnych pasów można płakać na dworcu żegnając przyjaciela. Tacy to ludzie. Nauczyciele życia. 
Takie to miejsce, rodzące siłę i determinację.


Komentarze

  1. Słowa z przestrzeni serca. Dziękuję bracie, przeniosłeś mnie do Waszej krainy ❤️

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz