Przejdź do głównej zawartości

Wrona.


Zaimponował mi ten człowiek. Głównie tym że miał zawsze przy sobie nożyczki. Poprostu, jako narzędzie w podróży. Obecnie patrząc na mój niezbędnik zauważam sporo inspiracji od ludzi którzy podzielili się ze mną swoim doświadczeniem. Czasem werbalnie, częściej jednak nie. Napewno nie ukrywali niczego, a wprawne oko szybko się uczy. Ze znajomości z Wroną pozostały mi właśnie nożyczki, nie ruszam się bez nich nigdzie dalej niż na kilka dni od gniazda. 
Rzecz jasna nie jest to jedyna rzecz która ze mną pozostała ...
Nie do końca jestem pewny gdzie się poznaliśmy, ale myślę że przebywając w podobnym środowisku stało się to znacznie wcześniej niż jesteśmy w stanie sobie przypomnieć. Środowisko to było dość... nietypowe. Polska śmietanka wywrotowców pod tęczową flagą. Obarczona, lub obdarowana opieką nad starą łemkowską chatą w lesie, a właściwie na skraju wsi. A najdokładniej w polskich górach. Bywaliśmy tam obydwaj, nawet przez jakiś czas traktowaliśmy to miejsce jako swoje. Co prawda w zupełnie innych momentach czasu, ale patrząc na to z perspektywy to w tej samej chwili. Nie jestem w stanie na sto procent powiedzieć czy to było miejsce naszego pierwszego spotkania. Podejrzenia można snuć wiecznie, ale jedno jest pewne – spotkania z wronami zawsze bywają enigmatyczne.


Lata po chacie w polskich górach połączył nas kolejny budynek.
Pomiędzy opuszczonymi obozami koncentracyjnymi, a francuskim wybrzeżem morza śródziemnego. Militarną strefą podejrzewaną o wizyty kosmitów, a pierwszym w europie siedliskiem prehistorycznego człowieka w jego wędrówce  na północ świata. U podnóża Pireneji, malowniczego i absurdalnego jak obrazy Dali’go, na północnym skraju Katalonii zbieraliśmy przez kilka lat, rok w rok słodkie winogrona własnymi rękami.
Po długim i upalnym lecie spędzonym zazwyczaj w naturze, przychodził moment kiedy co sprytniejsze włóczęgostwo, dalekosiężne swoją myślą nawet (!) do odległej zimy rozglądało się za robotą. Planem było spędzać ten nieprzychylny trampowaniu czas na poziomie cywilizowanego człowieka. Pod koniec sierpnia, zjeżdżaliśmy się więc całkiem ochoczo na południe francji. W ten skraj dzielący kontynent na kolejne części. Po jednej stronie ciepła śródlądowa kałuża – Morze śródziemne. Po drugiej przepięknie piętrzące się skaliste góry. Niecka tworząca unikatowy klimat, znany z oddalonych jeszcze na tysiące kilometrów południowych wybrzeży Hiszpanii. Figi, migdały, oliwki i winogrona. W końcówce lata jest to jakiś ogród edenu, raj obfitości. Wszystko to dojrzewa praktycznie jednocześnie, w ciągu miesiąca niemalże każde drzewo nosi na sobie jakieś rarytasy. Wciąż intensywne słońce, nawet pod koniec września dodaje radości z odpowiedniej temperatury. Idealny moment. Plon. Bachanalia.
Parę dobrych lat, mimo że cała ekipa zbieraczy składała się z 6 osób, rok w rok powtarzaliśmy się tylko my. Ja i Wrona. Wyglądało na to że obydwaj mniej lub bardziej się włóczymy, albo lubimy wracać do ciekawych miejsc. Arabski zamek, sześcianopodobny, otoczony zabudowaniami gospodarczymi. Obok stary dom, choć  bardziej współczesny niż powyższe zamczysko. Dookoła horyzont przecięty na zachodzie łagodnym pogórzem. Słońce dzień w dzień kursowało po bezchmurnym niebie. Wstawaliśmy o 5 rano, żeby przy pierwszym błysku poranka być już pomiędzy krzakami  gotowi do odcinania purpurowych kuleczek przez następne kilka godzin. Temperatura kwadrans po kwadransie rosła, dobijając do południa osiągała poziom spiekoty. W upalnym już słońcu wracaliśmy leniwym krokiem do sosnowego lasu. Po utęsknionym odświeżeniu rozpalając ogień pod jedzeniem. W lesie stała kolejna ciekawa budowla, o której opisując to miejsce nie sposób nie wspomnieć. Wysoki na standardową sosnę kościół, z miejscem na dzwon i wizerunkiem Matki Boskiej zaraz ponad dużymi drewnianymi drzwiami. Prowadziła do niego aleja otoczona korkowcami przeplecionymi z  pokręconymi od wiatru iglakami. Miejsce tajemnicze o tyle że nikt z członków rodziny dla której pracowaliśmy nie chciał o nim przez te wszystkie lata pisnąć nawet słówka. Mimo że wspomniana kaplica była jednym z największych budynków otaczających „zamek”, nie dowiedziałem się o niej nic więcej niż sam zobaczyłem. A zobaczyłem niewiele, ponieważ zamknięta na cztery spusty świątynia nie była nawet na milimetr otwartą książką. Ot, tajemnica. Ludzie u których pracowaliśmy również należeli do bardzo specyficznej kategorii. Nie mówili o sobie wiele, mieli całą masę zwierząt – od żółwi lądowych, gęsi, kotów, psów, rybek, papug aż po jaszczurki. Byli parą, ale nie byli małżeństwem. On stary włóczykij i były bezdomny, trochę narkoman, trochę alkoholik. Ulicznik. Może metr i pół wzrostu, trzymający zawsze strzelbę w zasięgu ręki, zagorzały anarchista. A może bliżej byłoby rzec francuski antymonarchista. Wychował się na północy swojego kraju, w górskiej okolicy. Jak znalazł się w katalońskich Pirenejach tak naprawdę nigdy się nie dowiedziałem. Kiedyś podobno przyjechał do pracy przy winie, i po latach wrócił już na dłużej. Ona była trzy razy od niego większa, i podobno była też jego ciotką. Była z stamtąd, jedna z sióstr dziedziczek ziemi podobno produkującej najlepsze, a na pewno najpopularniejsze wino na świecie – Muscat de Rivesaltes. Miała syna z poprzedniego związku, który wciąż mieszkał drzwi obok. Nie wiem jak doszło do takiego mezaliansu, i nie bardzo mnie to interesowało. Pracowaliśmy uczciwie, uczciwie też byliśmy na miejscu traktowani. Po latach zostaliśmy z właścicielami winiarni niewątpliwymi przyjaciółmi, a ja zawsze w tej relacji doświadczałem serdeczności. Kiedykolwiek przyjeżdżałem przez południe Francji, wiedziałem że w tamtych okolicach mam pewną i bezpieczną przystań. Miejsce to każdego roku przesiewało mnie przez psychiczne sitko, ale dawało też odpocząć i zarobić. Ostatni sezon który tam spędziłem, chwile przed tajemniczym rozstaniem właścicieli winnicy, przyniósł mi oskarżenie o kradzieże i manipulacje przez ludzi którym załatwiłem tam pracę latami szykując grunt pod relacje z właścicielami. Musiałem się stanowczo bronić przed szykującą się intrygą spowodowaną krótkowzrocznością i nudą współobozowiczów. Sytuacja ta była dla mnie zaskoczeniem, widziałem już tam wariujących od wiatru lub samotności, niektórzy odchodzili i nie wracali, widziałem totalne rausze alkoholowe syna właścicieli trwające miesiącami. Zajazd zamku oświetlony w nocy latarnią. Widziałem siebie idącego miedzy krzakami winogron po długich tygodniach milczenia, wpuszczanie gazu do przyczep kempingowych podczas snu, pożary z ludźmi w środku płonących namiotów... więc w sumie nie wiem co mnie zaskoczyło tak naprawdę. Chyba to że w miejscu które znam od lat jak własną kieszeń atakują mnie ludzie będący tam pierwszy raz.  Można było się tego spodziewać po zamku leżącym w tak niespokojnym rejonie, oznaczonym kodem pocztowym 00-666...
Myślę że dobrze się tam z Wroną poznaliśmy. W pewnym sensie tak nie werbalnie, ale zbierając razem owoce, żyjąc w jednym lesie, gotując razem co wieczór i mówiąc w tym samym języku nawet w dzisiejszych czasach nie da się kogoś nie poznać. Doszło nawet do takiej sytuacji że spędziliśmy razem znaczną część zimy, opiekując się domem znajomych w Pieninach pod ich nieobecność. Ładnie. Znaczyło to niewątpliwie że nie przeszkadzaliśmy sobie za bardzo. Wrona był człowiekiem na swój sposób kulturalnym, nie koniecznie z pogodnym usposobieniem, ale na pewno odpowiedzialnym za siebie samego. Przepodróżował swoje, i się nie zatrzymał – a to świadczyło o zamiłowaniu, jak i życiowej dyscyplinie. Miał nóż, dobre buty i własną miskę. Dobry kompan, nie obciążenie. Mam nadzieje że i ja jemu na ten czas zbytnio nie ciążyłem.
Kolejną obowiązkową znajomością zawieraną w okolicy była znajomość z Tramontaną. Nie można było przejść obojętnie koło tak mocno zaznaczającej się  postaci. Kształtowała góry, wyginała drzewa na zawsze. Nie dawała spać bujając wszystkim co stało na jej drodze. Wzniecała pożary, i gasiła bezwzględnie ogniska. Wiatr tak mocny i uciążliwy, wiejący wzdłuż gór, i wpadający nad morze stał się nieodłącznym elementem krajobrazu. Kiedy zaczynał, ulice pustoszały, wszystko fruwało w około a wycieczka rowerem do miasta w jedną stronę skracała się dziewięciokrotnie, a w drugą wydłużała w nieskończoność. Wszystko tam jest dotknięte Tramontaną, nic nie jest w stanie pozostać dłużej bez jej odcisku na swoim istnieniu. Przeklinałem nie raz tą niewidzialną ścianę porywającą wszystko bezczelnie.Zatrzymującą mój ruch, stawiającą opór nie do przekroczenia. Po latach czuje że często brakuje mi z nią spotkań, z tą twarzą natury która pozwala odczuć jak drobnym jestem elementem całości. Nasz halny to naprawdę nic w porównaniu do tego zjawiska. I nie chodzi mi o kwestie siły, ale rozłożenia w czasie. Pamiętam takie lata że wiało bez ustanku dzień po dniu przez prawie dwa tygodnie. Istne szaleństwo. Ciągłe uczucie katastrofy nie dawało usiąść na tyłku. Nieustanne napięcie, szum, hałas, chaotyczny ruch. Odlatujące wiadra na winogrona, niemożliwość rozpalenia ognia, ciągłe bujanie wszystkim w nocy. W słońcu 30 stopni, żeby zaraz potem w podmuchu robiło się koło 15. Jednym słowem niesamowite warunki. Dopiero po kilku sezonach z mojej niechęci do tramontany, która przerodziła się w bluzgi nienawiści, narodził się szacunek do niej. Ducha  który tak pięknie rzeźbi krajobrazy i maluje od wieków pijanie senne, pastelowe zachody słońca...

To był dość zawrotny pomysł rozpocząć rewolucje rockową w muzułmańskim Maroku, ale Wrona twierdził że jest to absolutnie wykonalne. Był tam, widział, znał ludzi. Potrzebna była kasa, a właściwie według planu z tej kasy inwestycja w starą ale jarą elektronikę, gitary, co tylko się da za Gibraltarem sprzedać. Miało być jak najwięcej. Tak na nas dwóch do wwiezienia na plecach. Promem na raz, plus nasze plecaki. Mieliśmy każdy zabrać po pozornym zestawie turystycznym. Hiszpańska gitara, odtwarzacz mp3, słuchawki, jakiś aparat fotograficzny, okulary przeciwsłoneczne itd. Celnicy niech nas wezmą za normalnych białasów jadących na moment do Maghrebu. Zarobione w ten sposób pieniądze miały iść na studio nagraniowe w którym profesjonalne kroki postawili by artyści niezależni Marokańskiej sceny. Oczywiście z naszą pomocą. Perspektywa Afryki bardzo mi się podobała, a nawet jeśli nie afryka to zarobienie kilku eurasów więcej zawsze jest dobrym pomysłem. Po obfitych zbiorach, postanowiliśmy działać dalej wiedzeni siłą rozpędu i wronią ideą. Była końcówka września, pogoda nie dawała jeszcze za bardzo w kość. Mając trochę odłożonej kasy, oraz wypoczęte zadki podążaliśmy na zachód wzdłuż północnej części południowej granicy. Oczywiście stopem. Wrona miał jeszcze jeden atut w rękawie który stanowił w moich oczach na tamten moment o sensowności całego planu. Mówił po francusku. Dla mnie ten język pozostał na bardzo długo jak zamknięta skrzynka. Pomimo całkiem niezłej znajomości hiszpańskiego i angielskiego nie chciał działać. Myślę że mam po prostu genetycznie nieprzystosowany aparat mowy, a może już za mało miejsca na kolejne języki – w końcu ile można. No tak, ja jestem z warszawy a Wrona to scyzoryk. Różnica jest wokalnie zasadnicza.
Pytaliśmy gdzie się dało, celując w miejsca obfite w drzewa owocowe, i krzaki winogron rzecz jasna. Mijały dzień po dniu, czasem dni długie jak brazylijski romans. Myśmy w każdym z nich kilometr po kilometrze podążali w kierunku mitycznego Bordeaux – krainy hajsu na zbiorach. A hajs był to dla nas imponujący. W Polsce wtedy jeśli w ogóle udało się w miarę swobodnie zarobić, to max dyszkę na godziną, i to będąc w mieście. Tutaj niby też dyszka, ale w euro. Euro stało w tamtych czasach powyżej czterech złotych, co dawało dziennie prawie 350 zł zarobku. Kilka tygodni pracy i całą zimę można było grać muzykę,spać i palić jointy. Było o co powalczyć. Wrona ewidentnie oszczędzał, miał  poważniej zakrojony plan niż ja. Pamiętam do dziś jego minę kiedy kupowałem sobie Salomony za stówkę... wybacz człowieku miałem dość chodzenia w dziurawych kapciach! Spaliśmy pod gołym niebem, codziennie gdzie indziej paliliśmy ogień i budziliśmy się w innym miejscu niż dnia poprzedniego. Sporo kradliśmy po sklepach, głównie sery i słodycze. Nasze życie od kilku lat tak wyglądało, dlatego nie byłoby w tym nic wielkiego gdyby nie nagła potrzeba wykonania jakiegoś życiowego skoku na przygodę. Potrzebowaliśmy pracy, i to nas odróżniało od klasycznego trampingu.Albo tak nam się wydawało że jej potrzebujemy.
Historie są jak fale. Szczególnie kiedy pozostajesz w ruchu, utrzymując skrajną dyscyplinę minimum zobowiązań, poza uczciwością wobec siebie samego. Daliśmy się porwać i tej historii. Pytaliśmy o wakant zamek po zamku, winiarnia po winiarni. Nigdzie nic, może jesteśmy za późno? Ale wino ciągle na krzakach. Może zbierają maszynami? ale na pewno nie wszędzie. I tak mijał czas, myśmy się zbliżali do linii Atlantyku a do nas zbliżała coraz to głębsza jesień. Deszcz dawał w kość tak samo jak i zimno na którym spędzaliśmy całe dni, mając szanse się zagrzać jedynie przy skromnym wieczornym ogniu. Ale bywało też słońce. Dzikie lasy, piękne rzeki, muzyka i czas.Mistrzostwa świata w makao i chipsy ze śmietaną.
Francja ciągnęła mnie w tamtym czasie z kilku powodów. Była pewnego rodzaju spełnieniem włóczęgowskiego snu. Francuzi, jak i sam kraj był poniekąd skonstruowany do trampingu. Konkretna sieć autostrad, na których stacje benzynowe można by spokojnie porównać do małych miasteczek. Darmowe toalety, często prysznice. Dookoła miejsce na namiot, może na małe ognisko. Łatwe wyjście i wejście do miast i okolic. Pełno żarcia pozostawianego przez przejezdnych na stołach, śmietniki co wieczór wypełniały się kanapkami, słodyczami i wszystkim co można było w przydrożnych sklepach znaleźć jeszcze godzinę temu na półkach. Darmowy internet, pełno miejsca na bardzo specyficzny... relaks. Spotkałem kiedyś człowieka który przesiedział na jednej z takich stacji prawie miesiąc, dlatego że na wielkim ekranie przy parkingu wieczór w wieczór leciał jakiś dobry film.Więc co, tylko jeździć. Sam kraj wyglądał podobnie. Łatwo o wodę do picia, o prysznic. Pełno dzikiej, pięknej przyrody. Nikogo nie dziwi widok człowieka z plecakiem, czy namiotu rozstawionego gdzieś przy drodze. Śmietniki pełne żarcia, praktycznie w każdej mieścinie darmowe jadłodajnie dla bezdomnych. Na ulicach sterty ciuchów, zbytek niewyobrażalny dla nas wychowanych w szarej, postkomunistycznej Polsce. Policja nigdy nie sprawiała problemów, wręcz przeciwnie niejednokrotnie próbowała pomóc. To był już dość poważny szok. I cała Francja, jako kraj praktycznie nie tknięta podczas drugiej wojny była jak wielkie europejskie muzeum. Chodziły po polskim środowisku podróżniczym legendy co, i w jakich ilościach można nad Sekwaną dostać za darmo, i jak to ci Francuzi żyją. Fakt faktem do dziś kiedy jestem tam, szczególnie na południu czuje się bardzo bezpiecznie. Ma ta ziemia w sobie coś co smakuje wolnością.

Nie znaleźliśmy pracy. Rozeszliśmy się z Wroną gdzieś na północ od Bordeaux w starym sypiącym się domu, w którym stało rozlatujące się małżeńskie łóżko. Brakowało jednej ściany, a dach wisiał pomiędzy podtrzymującymi go belkami. Lało od kilku dni, i nie planowało przestać. Atlantyk bezlitośnie o sobie przypominał. Udało nam się nie wydać tego co zarobiliśmy wcześniej, więc zima nie jawiła się jakoś bezczelnie strasznie. Wrona już od jakiegoś czasu walczył, przynajmniej z mojej perspektywy tak to wyglądało. Szukał miejsca i pracy na dłużej. Miał plany, starał się zarobić na nie pieniądze. Szukał, próbował. Ewidentnie był na tropie jakiejś sytuacji. Rok wcześniej stracił całą zarobioną kasę razem z osobistymi rzeczami w podejrzanym pożarze, teraz po miesięcznej włóczędze bez efektów miał po prostu dość braku konkretów. Ja  miałem dość deszczu, i zimna. Tęskniłem za warszawą i świętym spokojem. Stąd decyzja o zakończeniu akcji poszukiwawczej. Wróciłem stopem do kraju. Od Wrony za kilka miesięcy dostałem informacje, bodajże sms'a, że też jest znów w Polsce, wracając samochód który go podwoził pod same Kielce, gdzie mieszkała jego rodzina odjechał z jego plecakiem. W środku były całe zarobione razem eurasy, kupione we Francji instrumenty, paszport... kolejny rok z z rzędu stracił wszystko... trwało to jeszcze czas jakiś, ale całe jego przeczucia i determinacja mimo konkretnego chaosu wokoło doprowadziły go do szczęśliwego ojcostwa. Wrona jest przykładem totalnej żądzy wolności. Której ja również doświadczam, na co dzień. Wolność jest gorsza niż heroina, nie daje spać, nie daje kochać, nie daje spokoju. Co byś nie zrobił będzie Cię wołać aż przyjdziesz. Czeka na Ciebie dopóki nie porzucisz wszystkiego i do niej nie wrócisz. My porzuciliśmy wszystko. Kiedy nasi rówieśnicy pisali prace magisterskie my włóczyliśmy się po świecie na bosaka, bez grosza przy duszy, w dziurawych spodniach ale zawsze umyci, i ogoleni. Włóczyliśmy się po lasach, górach i pustyniach. Poznając języki, kultury, smaki i przede wszystkim rozkładając na części nasze najgorsze strachy. Zanurzając się w samotności na długie miesiące, eksplorowaliśmy naturę ludzkiego umysłu i granice cielesności. Pracowaliśmy z magią, symbolami i historiami. Przejechaliśmy tysiące kilometrów stopem, prowadząc setki rozmów w dziesiątkach języków. Pchani jakimś szalonym imperatywem do eksploracji świata, i zagłębiania się w sobie samych. Wolność stawialiśmy niewątpliwie na szczycie piedestału. Co pozostaje w ruchu, pozostaje żywe.

Wrona nosił wysokie wojskowe buty, przetarte jeansy, koszule, kamizelkę i kapelusz z szerokim rondem. Z nieodłącznie przewieszoną gitarą przez ramie na której wieczorami bluesował. Ja w klapkach i krótkich dresowych gaciach, nie wychodziłem z cienia bez okularów przeciwsłonecznych.
 Zdecydowanie obaj mamy co opowiadać.






Komentarze