Przejdź do głównej zawartości

Iberyjskie Bydło.






Maskę zrobioną z krowiej czaszki poraz pierwszy założyłem na półwyspie Iberyjskim. Dokładniej w północnej Portugali. Europejskie Rainbow miało miejsce wysoko, a właściwie daleko w górach. Bardzo wysoko to w tym kraju się nie da tak naprawdę. Za to hen, daleko jak najbardziej istnieje. Maskę... przepraszam, czaszkę znalazł w lesie niejaki Mieszko. Krowy biegały po całej okolicy luzem, nosiły długie piękne rogi i rozsiewały swobodę bycia. Były integralną częścią kilkutysięcznego obozowiska. Utylizowały odpadki, otwierały zamknięte namioty, deptały co się da ciężkimi racicami  udając się w nieznanym kierunku sekundy przed zmrokiem. To naprawdę potężne zwierzęta, dobrze zbudowane. Z masą, pełne siły. Któregoś poranka spotkałem we mgle, na leśnej ścieżce, około 10 letnią drobną, nordycką blondynkę wciąż zanurzoną w delikatnym zaspaniu. Dookoła stało może z trzydzieści parujących w rześkim poranku krów, potężnych, z tymi długimi rogami, memlących w gębach post hipisowski kompost. Mimo gabarytów grupy czuć było kompletny spokój. Ten kontrast stada z pojedynczym człowiekiem, i to jeszcze dzieckiem, nie pozostawiał wątpliwości. To poważne zwierzęta.

Fot.Mieszko Stanisławski

To co pozostało po łbie osobniczki umarłej na szlaku naszego spaceru idealnie pasowało do skonstruowania dość niesamowitej, aczkolwiek delikatnie przerażającej maski. Po kilku śmichach chichach przy przymierzaniu, pewnie jakimś zdjęciu, czacha powędrowała do „Polskiego” obozowiska, tam jak dobrze pamiętam pozostała oparta na jakimś kamieniu. Nie szedłem dalej tą opowieścią, okolica serwowała ciekawsze na ten moment historię. O całej sprawie nie myślałem za dużo, zapamiętałem jednak że krowi łeb jest maską idealną... poniekąd.
Dużo tam, na tej Iberii dzieje się wokół tematu rogatego bydła, nawet teraz o, współcześnie. Przecież jeden z głównych symboli hiszpańskiej części półwyspu jest czarny Byk, i ciężko rozróżnić skutecznie czy chodzi tak naprawdę o Corridę, czy o to że od zawsze te zwierzęta były w okolicy prawie wszędzie. Symbol bogactwa i obfitości. Symbol okiełznania przez człowieka sił natury. Byk. Cielec, łączący człowieka ze światem bogów. Wielka to wartość mieć krowę. Zwierzę które dostarcza mleka, z którego można zrobić ser, a na końcu swojego życia odzyskać całkiem sporo mięsa. Pokojowo nastawione (zazwyczaj!) krówki hasały po okolicznych łąkach od tak zwanego zarania dziejów.

Drugie spotkanie z powyższą maską nie odbyło się już tak pokojowo.

Wracając z Portugali, po kolejnych tam wojażach kierowałem się w stronę Aragoni. Ten region będący pogórzem pirenejów od strony południowej to istna kraina smoków. Ciągnące się przez setki kilometrów pustkowia otoczone majestatycznymi górami. Opuszczone wioski, całe osady pozostawione jakby dla duchów przeszłości domy, gmachy, kościoły, studnie i zamki. Niewiarygodne ilości kamiennych kręgów, kurhanów i śladów człowieka sięgających totalnie innych czasów. Do tego obejmująca cisza, i siegająca horyzontów przestrzeń. Taki krajobraz działa na wyobraźnie. Jechałem na kolejne Rainbow, tym razem zgromadzenie hiszpańskiej rodziny. Spotkanie ,iało odbyć się w konkretnie oddalonym od cywilizacji, ciekawym miejscu. Jadąc od granicy portugalskiej kierowałem się północna stroną Półwyspu. Jest tam dość komfortowa sieć dróg. Był środek lata, także zjeżdżanie bardziej na południe pachniało ryzykownym pomysłem. Iberia  w tym czasie zmienia się w piec, przynajmniej po swojej południowej stronie. Tam gdzie podaje rękę Afryce.

Pampeluna, bo to tego miejsca dążę, widniała na mojej trasie jako ostatnie miasto przed górami. Łud szczęścia chciał że trafiłem tam dokładnie w środku dni św.Fermina, patrona miasta. Obchody te wiążą się z szaleńczym pościgiem rozwścieczonych byków za mieszkańcami tego pozornie spokojnego miasteczka. Wąskie, i nie mniej śliskie alejki idealnie nadają się do takiej zabawy, a łatwo dostępne dachy do jej biernej obserwacji. Ludzie, w kolejny ze sposobów udowadniali sobie że są w stanie zapanować nad dziczą, przechytrzyć narowiste siły natury. Kolejny raz krowa, tym razem w swojej impulsywnej, nieobliczalnej męskiej formie. Rogate bydle gotowe rozwalić wszystko na swojej drodze kiedy pozostaje pod wpływem obezwładniającego szału. Cóż za siła. Fehu w działaniu. Napędzane rozpędzoną masą, ukierunkowane na zwycięstwo za cenę destrukcji.

Pampeluna

Ruszyłem dalej, nie zostało wiele drogi do pokonania.A i jak zwykle wystarczy kilka dni w aucie żeby zatęsknić za swobodą przebywania w naturze.  Włóczyłem się wielokrotnie po hiszpańskich bezdrożach, wiem że potrafią one dać w kość. Brak wody, gorąc i samotność można tu spotkać nawet specjalnie nie szukając takich atrakcji. Nie było sensu przedłużac tej wycieczki. Dwa dni po opuszczeniu Pampeluny dotarłem na miejsce. Większą część trasy pokonując piechotą przez góry, i przepastne lasy.  Piękna laguna na skraju gór, rzeka przełamana kilkoma wodospadami. Polany, delikatny świerkowy las, kamienie i kwiaty. Oto ona -  Abellada. 

Rzeki Abellady

Opuszczona dziesiątki lat tamu osada, po nazwie wskazywało by że ludzi zajmujących się pszczelarstwem. Choć zapewne nie tylko tym. Na miejscu pozostał jeden obszerny budynek, z kawałkiem przyklejonej do niego stodoły. Jest pewne że mieszkańcy tego raju mieli produkcje wszystkiego co było im na miejscu potrzebne. Tak oddalone od jakichkolwiek szlaków transportowych osiedle musiało być samowystarczalne. Co do naszego motywu przewodniego, to nie trzeba było daleko szukać, na każdym kroku znajdowaliśmy kości, zęby, rogi krów. Nie wiadomo jak stare tak na dobrą sprawę. Była ich masa, czasem kompletne szkielety wyczyszczone przez robaki.
Po kilku tygodniach aklimatyzacji, poznawania ludzi i po prostu cieszenia się byciem w tym pięknym miejscu zapragnąłem spojrzeć dokładniej na mapę. Nadszedł czas na pierwszy spacer poza najbliższe okolice. Najciekawiej jawiło się oddalone o kilka kilometrów Azpe, opuszczona wioska sąsiadująca z Abelladą. Droga wiodła przez góry, można było iść na bosaka, i bez gaci. Wyruszyliśmy w trójkę. Ja, zaprzyjaźniony Katalończyk, i dziewczyna z meksyku której imienia niestety nie wspomnę. Azpe było zdecydowanie większym miejscem niż Abellada. Piękne kamienne mury prowadziły przez miasteczko aż do postawionego na delikatnym wzniesieniu kamiennego kościoła. Wszystko oczywiście zawalone doszczętnie, jednakże ruiny oddawały nam obraz przeszłości dość wyraźnie. Obeszliśmy osadę dookoła, a w tle wciąż było słychać „ woow, its very interesting!” z południowym, katalońskim akcentem. Carlas, a w mojej głowie szalony strażak (o tym innym razem) jest człowiekiem niezmiernie zainteresowanym kamieniami, szczególnie tymi stojącymi jeden na drugim, i najlepiej stojącymi w ten sposób od bardzo dawna. Ruiny wyglądały pięknie. Korzystając z pięknego słońca zaczęliśmy się włóczyć po okolicznych polach. Pastwiska ciągneły nas bardziej niż zapadnięte domy.  Widać było gołym okiem że kiedyś okolice wioski obsiewano zbożem, i prowadzono do pól medioracje. Świadczyły o tym kamienne murki otaczające wycięte kawałki pola, tworzące piękne tarasy na zboczach okolicznych wzniesień. Po raz kolejny nie musieliśmy szukać długo, w tej części świata wszystko dzieje się dość raptownie. Jak przystało na miejsce naznaczone rogami byka. Na skraju pagórka dokładniej po przeciwległej stronie małej fosy okalającej kościół zobaczyliśmy okrąg z kamieni. Stał on na jednym z tarasów wytyczonych kamieniami. Po środku kręgu dwa z głazów były ze sobą połączone, jeden stał oparty na drugim. A właściwie powinien stać dlatego że na ten moment był wywrócony dotykając jedynie kawałkiem swojej podpory. Całe miejsce wyglądało troszkę jak znane nam, klasyczne zegary słoneczne. Okrąg z kamieni, a w środku coś na kształt Lingamu Sziwy. Czuć było i wiek, i wagę tego miejsca. Czuć było przodków i ich pracę.

Azpe.
 Rozpoczęła się dyskusja na temat tego czy powinniśmy owy kamień wsadzić z powrotem na miejsce.To znaczy wrzucić ten górny, na ten dolny tworzący podstawę. Carlas miał argumenty antropologiczne że może to już tak jest od dawna, ktoś to bada i zepsujemy im całą robotę. Ja z meksykanką mieliśmy w głębokim poważaniu względy naukowe, kierowani chęcią czynienia harmonii (a raczej zamieszania, jak teraz na patrzę) obstawialiśmy na przywrócenie popsutego elementu do pionu. Logiczne argumenty Katalończyka padły pod naporem polsko-meksykańskiego czarostwa i po chwili razem stawialiśmy kamień z powrotem na jego miejsce. Mission complete. Robiło się coraz później, a słońce zmierzało bezwzględnie w kierunku horyzontu. Podjeliśmy decyzje o powrocie, mając świadomość że jesteśmy praktycznie na golasa, bez wody i światła, nietrudno było o zgodę w tej kwestii. Idąc jak zwykle inną drogą niż przyszliśmy, tak już się jakos przyjeło że wracam po swoich śladach tylko kiedy naprawdę nie wiem gdzie jestem. Zachodziło słońce, nie można w żaden sposób odebrać tej chwili malowniczości. Będąc po środku gór, na wysokości conajmniej tysiąca metrów, doświadczając całości krajobrazu który niewiele się różni od snu człowiek nabiera pokory wobec absolutu natury. Obezwładniającej siły życia która nie liczy się z jednostką. Szliśmy w milczeniu podziwiając każdy napotkany obraz. Meksykanka nagle zboczyła delikatnie z trasy, zniknęła w zaroślach żeby po chwili wyłonić się z nich z... pełnoprawną, czysto-białą krowią czaszką.
W sekundę stanęło mi przed oczami wspomnienie z Portugalii, wziąłem znalezisko do ręki .Założyłem jak maskę mucząc w niej z zaangażowaniem największej na pastwisku "mućki". Moi towarzysze podjęli wyzwanie, i wszyscy jako jedno stado zaczęliśmy wydawać bydlęce odgłosy chodząc w kółko ociężąłym krokiem. Poczułem się jakbym był tym zwierzęciem w istocie.Jakbym przesunął percepcje ze swojej, ludzkiej na jej, krowią. Byłem formą zbiorczą, razem z całym ciężarem archetypu i łagodnością ogromnego krowiego serca. Stanąłem i zacząłem mówić idealnym hiszpańskim, mimo że nie miałem o nim na ten moment bladego pojęcia.

Soy en gran Vaca de los campos soleados,
Vaca de Vacas.
Te pido que me des respeto mientras estoy aqui.

Jestem wielką krową ze słonecznych pól,
Krową krów.
Oddajcie mi szacunek jako że Jestem.


Czaszkę zabraliśmy ze sobą, po drodze znajdując jeszcze dolną krowią szczękę z której zęby miały posłużyć jako materiał na naszyjnik. Nieśliśmy ją na zmianę, była ciężka i nieporęczna w to gorące lipcowe popołudnie.
Dotarliśmy do obozowiska. 
Nasza krówka, a właściwie jej głowa zniknęła z pola widzenia. Ktoś ją miał, gdzieś była. Wędrowała po zgromadzeniu.
Od tego momentu nie było nocy w tym miejscu żebym nie słyszał krowich dzwonków dochodzących od strony starej stodoły, rano ani śladu bydła... i tak w kółko. Noc w noc.

W Indiach jak zapewne wiecie krowy są święte. Przyczyn jest wiele. Nie da się pominąć faktu iż krowa generalnie to fabryka jedzenia, więc dla sporej ilości ludzi źródło utrzymania całej rodziny. Kolejny ważnych aspektem szacunku dla tych zwierząt jest ich karmiczna czystość. Zwierzę to, jako takie, mimo że nie może podejmować autonomicznych decyzji będąc uwikłane w swój – zwierzęcy krąg energetyczny, jest poprzez ewolucje postawione w miejscu w którym nie krzywdzi żadnych innych istot żyjących. To bardzo ważne w drodze do Nirvany. Krowa ma to w gratisie. Mieści w swoim ciele dzieki swojej czystości cały hinduski panteon. Jest ona domem dla bogów. Matką światów.



Jest piękna historia jak bogini obfitości i powodzenia, Laxmi wchodzi między krowy. Z pytaniem czy znalazłyby dla niej miejsce w swoim ciele. Po chwili pertraktacji i pokazywania sobie kto jest kim Laxmi dostaje zaszczytne miejsce przebywania w ... krowim moczu...
Potrafiłem godzinami w Indonezji siedzieć i podglądać kąpiące się w krowy, schładzały się w ten sposób i chroniły przed insektami nabierając księżycowo - szary kolor wulkanicznego błota. Wysikiwały też te krówki jakieś kosmiczne ilości moczu długim strumieniem. Widziałem to nie raz.
Dwa dni przed napisaniem tego tekstu oddawałem tej bogini inkantacje poprzez jej imiona. Tej samej nocy przyśniła mi się sikająca krowa, nie było wątpliwości że trzeba te historie spisać pod rogatym patronatem.

Lakshmi w dialogu z krowami


Powróćmy jednak do Abellady. Kiedy poważne setki ludzi przewinęły się już przez dolinę, zostało nas około sześć osób. Zaczeło się sprzątanie, tak zbieranie śmieci jak i rozganianie pozostawionych w okolicy historii. Czaszka wypłynęła któregoś popołudnia w ręce pewnej katalońskiej niewiasty, była pomalowana różnymi kolorami a dziewczyna nie rozstawała się z nią. Któregoś dnia widziałem jak siedzi pod wielkim dębem razem z pomalowaną na kolorowo byłą krowią głową.Tą samą, przywleczoną przez nas z krainy przodków.. Powiedziała mi że została matką, że urodziła zwierzę. Tyle.
Spotkaliśmy się ponownie około dwa miesiące później, w opuszczonej wiosce okupowanej przez małą wolnościową społeczność. Wciąż była z czaszką, jednak utrzymywała że zostawi ją tu, ponieważ już nie czuje się zobowiązana do opieki nad nią. Tak też zrobiła, a społeczność ta po latach palenia jointów i hipisowskiej degrengolady zaczęła poważne porządki w swoich szeregach, obracając się w prosperującą osadę ludzi szczęśliwych.
Nie mam w zwyczaju podążać za znakami, dopatrywać się labiryntów na których końcu czeka skrzynka pełna złota. Podążam swoją drogą. Znaki czytam, biorę je pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. Raczej jako lustra odbijające to czego umysł nie obejmuje percepcją, niż kierunkowskazy.
Byłem tej zimy na południu Portugalii, styczeń był suchy i wietrzny. Wiatr dawał szczególnie w kość. przy przycinaniu drzew oliwkowych, trzeba było zawsze ustawiać się tak, żeby wióry z cięcia nie mogły wpaść ci w oko. Oliwka ma jakąś taką włóknistą strukturę że kuje jak diabli, drzazgi potrafią być ostre jak szpilka. Przycinałem wiekowe drzewa, w sadzie mieszczącym się na dwóch wzgórzach. Na każdym ze wzgórz stał dom, a w każdym z domów po kobiecie. W jednym pięćdziesięcioletnia Fińska aktorka, zajmująca się obecnie teatrem eksperymentalnym i północnym skandynawskim szamanizmem, a w drugim Portugalka w podobnym wieku. Komunistka wychowana na rewolucji goździków. Przepiękne miejsce pośrodku niczego, a dokładniej pośrodku Alentejo. Równin zapowiadających swoim wyglądem przepastne piaski Sahary.
Któregoś wieczoru siedząc w jednym z domów przy ogniu, usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Był to jeden z okolicznych pasterzy. Rozpoczęła się chaotyczna rozmowa po portugalsku. Dało się wyczuć delikatną nerwówkę w rytmice zdań i tonacji głosów. Chłop pożegnał się po skończonych pertraktacjach i wyszedł. Poprosiłem o tłumaczenie, bo chodź portugalski już rozumiałem to rozmowa dwóch znajomych osób, ze specyficznym dialektem, i w emocjach nie była dla mnie jasna. Sprawa okazała się interesująca. Matka pasterza poważnie zachorowała, a że pochodził on z północy kraju to musiał przejechać kawał drogi żeby ją zobaczyć. I to chciał ruszać już teraz. W prośbie, i wizycie chodziło o to żeby ktoś zajął się jego sześcioma krowami, i kilkoma owcami. Owce uda mu się podłączyć do większego stada które miał sąsiad, ale krowy...
Tak więc zostałem pasterzem, z racji tego że Maria ledwo chodziła z powodu swoich chorych bioder, a nikogo więcej w okolicy nie było. Zaznaczam że nigdy wcześniej tego nie robiłem. Dostałem do dyspozycji dwa dość szalone pieski Dingo. Dengo i Botas, odzyskane przez gospodynie ze stada psów używanych do polowań na zające. Okazało się że Botas jest perfekcyjnie wyszkolonym psem pasterskim mimo tego że bała się nawet swojego własnego cienia, a jej największy strach to strach przed muchami. 

Botas i Dengo

Psy Uratowały mi  ,mówiąc kolokwialnie, dupę. Od Marii dostałem jedynie długi kij do ręki, i polecenie żebym głośno krzyczał męskim głosem i wszystko będzie jak być powinno.
Kto prowadził krowy ten wie że to ciekawe zajęcie. Wielkie kołyszące się cielska ociężale skubią trawę, patrzą się na Ciebie z politowaniem, dzielą się swoim ciepłem ochoczo. O zachodzie słońca parują jak piece. Kołyszące się ogony, i poczucie opieki na stadem. Całkiem przyjemne wbrew pozorom.
Ale kto prowadził krowy ten wie też że potrafią one odstawić całkiem chaotyczny układ choreograficzny, po którym każda biegnie w swoją stronę i nie ma zamiaru się opamiętać. Można krzyczeć najbardziej męskim z możliwych głosów, i mieć najdłuższy kij świata. Nic to nie pomoże w zebraniu ich z powrotem do kupy. Jedynie ta mała ruda kanapowa kulka w której obudził się nagle instynkt pasterski była w stanie sprowadzić te biegające ciężarówki spowrotem w jedno miejsce. Dzięki Ci Botas za stanięcie na wysokości zadania w obliczu mojej niewątpliwej klęski. Przywróciłaś mi wiarę w czworonożnych pasterzy.
Nawet dobry pies myśliwski był nie użyteczny w obliczu dzikiej, szalonej krowy. A taka kręciła się po okolicy. Rozwalała ogrodzenia, potrafiła roznieść w pył tymczasowe pasterskie domki i rozganiać stada owiec. Cała czarna, od dawna na wolności nabrała muskulatury, czuć było od niej zapach legendy. Wciąż powracała w okolicznych opowieściach. Niekiedy można byłą ją zobaczyć na horyzoncie, daleko.Samotną. W Alentejo patrzy tylko daleko, na skraj tego co widoczne, i dostrzega to co z bliska niewidzialne. Pasterz wrócił z wyprawy. Ja zyskałem nowe doświadczenie, i ogromną miłość to tego zajęcia.
Niechęć Mari do zdradzenia mi tajników obsługi stada wynikała z subtelnej pogardy dla tych zwierząt. Uważała je za niezbyt rozgarnięte. Kiedyś do jej szerokiej studni głową w dół wpadła krowa właśnie, klinując się na tak zwany amen w pacierzu. A wiadomo że takie bydle waży dobre kilkaset kilo. Maria próbowała ją jakoś wyrwać z potrzasku, nie było kogo prosić o pomoc. Poiła ją i karmiła jak mogła. Cała makabra trwała jakiś tydzień, po czym biedna samobójczyni zdechła. Myślę że Maria miała powody żeby uważać krowy za nierozsądne.

Nie mogę się nadziwić sile jaką niesie nam świadomy kontakt ze zwierzętami. Pomijając fakt ich archetypicznego wyrazu, jak same z siebie uczą nas o tym kim jesteśmy. Krowy od zawsze przypominały mi że jest na tym świecie miłość, taka nie jednostkowa ale ciągła. Mająca matczyny wyraz, odwieczna obfitość i spokój ofiarowania. Piękne są to zwierzęta, mam nadzieje że spotkam się z nimi jeszcze nie raz na swojej drodze.

P.s. Mam od lat ramowy bęben z krowiej skóry który przyjemnie wybrzmiał kiedy pisałem ostatnie zdanie tego tekstu...
Tzn cdn ?












Komentarze